Sejmiki nie tylko trwale związały się z prawnym porządkiem dawnej Rzeczypospolitej, ale i na stałe weszły do kultury sarmackiej. W naszej tradycji utrwaliły się głównie jako hałaśliwe zebrania szlachty – rozkrzyczanej, często pijanej i skłonnej do awantur.
U naszych sąsiadów pojęcie „polski sejm” było określeniem ogólnego zamieszania i bałaganu, a także ustawodawczej bezsilności. A jednak w dzisiejszej historiografii zaczyna przeważać sąd, że owe okazjonalne zjazdy szlachty, będące oparciem tzw. demokracji szlacheckiej, skutecznie pozwalały organizować i wykonywać podstawowe funkcje państwa. Dopiero liberum veto zapoczątkowało ostateczny upadek całego systemu.
Procedura dotycząca sejmikowania była ściśle określona. Uruchamiał ją zawsze król, który w porozumieniu z senatorami ustalał treść uniwersałów, czyli spisów spraw do przeanalizowania, które rozsyłano po całej Polsce. W ciągu sześciu tygodni, dzielących uruchomienie uniwersału od posiedzenia sejmu, odbyć się musiały sejmiki ziemskie i generalne, które wybierały posłów.
W Środzie Wielkopolskiej, mieście położonym w centralnej Wielkopolsce, na podstawie konstytucji z 1510 r. obradowały sejmiki ziemskie, w dwa tygodnie później odbywały się sejmiki generalne w Kole dla przedstawicieli województw wielkopolskich i Kujaw. Stamtąd już ruszali posłowie na sejm, opatrzeni instrukcjami wyborców. Jednorazowo zjeżdżało się tu od kilkudziesięciu do 200 przedstawicieli szlachty – uczestników obrad. W rzeczywistości liczba gości była znacznie większa, gdyż rzadko który z „panów braci” przybywał sam; punktem honoru było pojawienie się z orszakiem czeladzi, co liczbę przybyłych powiększało kilkakrotnie.
Obradowano w kościele – miejscu nie tylko dostojnym, hamującym zapalczywość szlachty, ale też w największej sali w mieście, w której można było przebywać niezależnie od warunków atmosferycznych. Szlachta posesjonaci zasiadała w ławkach, „gołota” zaś obradować musiała stojąc.
Obowiązywała zasada, że nie godzi się „deliberować” nad sprawami Rzeczypospolitej przy świecach – zatem nie stosowano przerw i obrady trwały od świtu do zachodu słońca, bywało że przez tydzień. Po mszy porannej celebrans przenosił Najświętszy Sakrament do zakrystii, po czym rządy przejmował marszałek, który z ambony kierował pracą sejmiku.
Często dochodziło do chaosu i przekrzykiwania się, zdarzały się i mniej chwalebne reakcje szlachty, która od czasu do czasu wymykała się do pobliskiej traktierni, gdzie nie tylko jedzono. Zachowane ryciny przedstawiają obrady szlachty zasiadającej w ławkach na otaczającym średzką kolegiatę dawnym cmentarzu przykościelnym. W razie epidemii obradowano w polu, poza murami.
Częste były awantury między przeciwnikami politycznymi, nigdy jednak nie dochodziło do nich w kościele; za to w uliczkach otaczających kolegiatę i na rynku średzkim zdarzało się „bigosowanie”. Do walczących dołączała ich czeladź, co lokalną bójkę zmieniało w małą bitwę.
Na przykład w 1521 r. doszło do zbrojnego starcia na rynku ze sługami Łukasza Górki, w 1576 r. zaś zastrzelono niejakiego Sopockiego – stolnika i poborcę poznańskiego, broni użyto też na sejmiku w 1584 r. Do największej awantury doszło 27 VI 1667 r., gdy słynny zagończyk i reprezentant dworu (a zarazem marszałek sejmiku średzkiego) Krzysztof Żegocki ujawnił kontakty dyplomaty wojewody poznańskiego Krzysztofa Grzymułtowskiego ze stronnictwem francuskim. Grzymułtowski wtedy ledwo uszedł z życiem, za to pobito łowczego koronnego Gnińskiego.
A jednak ten system, pomimo sensacyjnych, awanturniczych epizodów, funkcjonował całkiem nieźle. Sejmiki średzkie w zasadzie niewiele się różniły od zjazdów szlachty w innych dzielnicach kraju. W samym mieście najcenniejszym zabytkiem jest słynna kolegiata, w dodatku zachowana doskonale, niezniszczona, dobrze pamiętająca tamte czasy.